Pandorra Pandorra
2966
BLOG

Wywiad z J. Racewicz - całość - WPROST

Pandorra Pandorra Polityka Obserwuj notkę 55

Czuję się oszukana

 

Rozmowa Magdaleny Rigamonti z Joanną Racewicz, prowadzącą „Panoramę” w TVP żoną śp. kapitana BOR Pawła Janeczka, szefa ochrony prezydenta Lecha Kaczyńskiego.


Magdalena Rigamonti: Była pani w Moskwie?

Joanna Racewicz: Byłam. Poleciałam pierwszym samolotem. W niedzielę, 11 kwietnia 2010 r. Byłam tam do wtorku.

Tym samym samolotem lecieli lekarze Lotniczego Pogotowia Ratunkowego?

Tak. Ale poznałam ich później. Właściwie Moskwa to dla mnie tylko obrazy zatrzymane w kadrze. Pamiętam bardzo dokładnie identyfikację. Ale już ludzi, którzy byli dookoła, rozmów, prawie nie.

W Warszawie przed wylotem ktoś z panią rozmawiał?

Kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu, możliwość szukania, znalezienia, zobaczenia i przywiezienia… Nie miałam cienia wątpliwości, że muszę tam jechać, muszę tam być. Wiedziałam, że jak nie pojadę, to do końca życia będę tego żałować. Poza tym złożyłam obietnicę naszemu synkowi, że przywiozę tatę…

Przywiozła pani?

Tak, wydaje mi się, że tak. Do niedawna byłam tego absolutnie pewna. Zbiórka przed wylotem do Moskwy była w hotelu na Żwirki i Wigury. To tam pierwszy raz usłyszeliśmy: proszę się zastanowić nad wyjazdem bardzo dobrze, bo obrazy, które tam zobaczycie, zostaną pod powiekami do końca życia.

To był polityk?

Nie, raczej psycholog. Ktoś zasłabł, ktoś wyszedł, kilka osób powiedziało, że nie da rady i nie pojechało do Moskwy. Ja wsiadłam do tego samolotu. Ze mną kilkadziesiąt innych osób. Także duchowni różnych obrządków. Jeden z nich zaczął odmawiać „Ojcze nasz…”. I najgorzej było, kiedy powiedział słowa: „…bądź wola Twoja…”.

Płacz?

Wycie, a nie płacz. Wyłam, nie jedna. „Bądź wola Twoja…”? Jaka „wola”? Jeśli sądzi pani, że była wtedy, albo jest teraz w większości z nas zgoda na to, co się stało, jest pani w błędzie. Czas leczy rany? Guzik prawda. Niczego nie leczy i niczego nie naprawia. Bo to, co się dzieje wokół Smoleńska, nie pozwala ani wyprostować pleców, ani zmyć z siebie tego błota, które pachnie jak lotnicze paliwo.

Pani jest osobą wierzącą?

To nie ma nic do rzeczy.

Wiara by pomogła?

Mocna pewnie tak. Ale widocznie moja jest za słaba, żeby wierzyć, że Bóg tak chciał i że wszystko jest po coś. Widzi pani, niby tam byłam i mogę być w tak zwanej grupie (biorę to w ogromny cudzysłów) szczęśliwców, którzy mają prawo nosić w sobie przekonanie, że wszystkiego dopilnowali. Że kiedy idę na Powązki – idę na grób męża. A tak naprawdę ostatnio wszystko runęło.

Przecież pani była przy swoim mężu, przy jego trumnie do momentu, kiedy wieko zostało przylutowane.

Ale to teraz w zasadzie nic nie znaczy. Syn Anny Walentynowicz też był przy mamie, też ją rozpoznał. Dzisiaj moja pewność i spokój chwieją się. A jeśli ktoś coś pomylił? Zamienił tabliczki, cokolwiek…? Myślę, że to, co się stało z koszmarną pomyłką trumien pani Anny Walentynowicz i pani Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, jest dla mnie, dla wszystkich rodzin, otwarciem wrót piekła. Przecież usłyszeliśmy od prokuratora generalnego, że to rodziny ofiar ponoszą odpowiedzialność za pomyłki, za zamiany ciał… Przecież w takich sytuacjach badania DNA to standard. One, i tylko one, dają stuprocentową pewność. Dlaczego polscy prokuratorzy nie czekali na ich wyniki?

To jest sugerowanie, że syn Anny Walentynowicz pomylił, źle zidentyfikował ciało swojej matki?

To jest słowo przeciwko słowu. Pan Janusz jest pewny, że się nie pomylił. Nie będę i nie chcę dąć w polityczną tubę i mówić, że państwo nie zdało egzaminu, ale proszę prześledzić ostatnie wydarzenia w naszym kraju: Amber Gold, rodzina zastępcza z Pucka, w której rodzice zakatowują dzieci. W tych sprawach zawiodło państwo. Zawiodły jego mechanizmy, kontrole, systemy ostrzegania. W naszej sprawie, w sprawie naszych bliskich – też. Poczucie bezpieczeństwa jest elementarną potrzebą każdego człowieka.

A w naszym kraju tego brak. To chce pani powiedzieć?

Właśnie to. Nie potrafię uwierzyć, że państwo zdało egzamin.

Będzie pani ekshumować swojego męża?

Brzmi to jak styropian po szybie. To jest strasznie trudne. Tak naprawdę nie do przeżycia. Ale ta myśl nie daje spokoju. Wraca jak natrętny koszmar. Widzi pani, dla ludzi, którzy wierzą, grób to tylko symbol, bo człowiek to nie ciało, tylko dusza, a ciało to tylko doczesność i materia – zakłócanie pośmiertnego spokoju wydaje się barbarzyństwem. A z drugiej strony, ja też pewnie kiedyś będę leżeć w tym grobie. I chciałabym mieć pewność, że będę leżeć obok swojego męża, a nie jakiegoś innego człowieka. Że nasz syn będzie zapalał lampki na grobie obojga rodziców. Między nami, tymi dziewczynami, które przychodzą na Powązki, wytworzyły się więzi, które będą trwały do grobowej deski. Mówimy do siebie per sąsiadko, bo przecież kiedyś będziemy wszystkie leżeć koło siebie. Każda z nas chce też spocząć obok własnego męża. Myśli pani, że jest w tym coś nienormalnego?

One też biorą pod uwagę ekshumacje?

U części z nich pewnie te myśli się kołaczą. Ale jeszcze raz mówię, że to jest bardzo trudna decyzja. Może najtrudniejsza w życiu. Podziwiam ludzi, którzy zdecydowali się na ekshumacje. Podziwiam ich siłę i deterteminację. Oni przynajmniej mają pewność... Mam taką sprawdzoną metodę, kiedy w jakiejś sprawie mam wątpliwości, jak postąpić, to zastanawiam się, co na moim miejscu zrobiłby mój Paweł.

I co by zrobił w sprawie smoleńskiej?

Dociekał prawdy.

Czyli ekshumował?

Myślę, że tak. Ale czy tym razem powinnam go posłuchać? Chciałabym żyć w kraju, w którym jak jest wina, to jest i kara, jak coś jest białe, to jest białe, a jak czarne, to czarne.

Czyli wytacza pani bitwę państwu?

Jest we mnie niezgoda na kłamanie w żywe oczy.

Dwa lata temu mówiła pani o pewności absolutnej.

Nie wiem, czy to są plotki, wymysły, czy też poruszona tym ostatnim wydarzeniem związanym z Anną Walentynowicz wyobraźnia ludzi, ale słyszę historie, że podczas transportu odpadły z trumien tabliczki z nazwiskami i Rosjanie przybijali jak popadło.

Wyobraża sobie pani, że prokuratura zarządza ekshumacje wszystkich ofiar?

To by było piekło. Ale też wiem, że wtedy nikt by mnie o zdanie nie pytał. Jeden z prokuratorów powiedział mi: jest pani w szczęśliwej sytuacji, bo jest pani jedyną osobą, której mąż został sfotografowany na stole sekcyjnym.

Widziała pani te zdjęcia?

Tak. Jest na nich mój Janosik… Tylko że w rosyjskich dokumentach nic się nie zgadza. Ani grupa krwi, ani żadne przebyte choroby. Opisali, że miał otwarte złamania, a nie miał. Że miał rozedmę płuc… Coś z nerkami, coś z wątrobą. A Paweł był wysportowanym mężczyzną, biegał w maratonach. Dwa razy w roku przechodził kompletne badania. I bardzo tego pilnował. Mam jego badania. Był całkowicie zdrowym, bardzo sprawnym mężczyzną. W dokumentach rosyjskich to mężczyzna schorowany o grupie krwi ARh+.

A on miał?

AB.

Gdzie pani czytała te badania?

W Prokuraturze Wojskowej. W Warszawie. Już tłumaczenie. Zresztą tam był też bardzo dokładny opis sekcji zwłok, szczególnie dokładny opis sekcji głowy. A ja jestem pewna ponad wszelką wątpliwość, że głowa mojego męża była nienaruszona. Obejrzałam go przecież dokładnie… I co ja mam sobie myśleć?

A co pani sobie myśli?

Jak to czytałam, to była we mnie wściekłość, że tak można traktować drugiego człowieka. Wtedy myślałam, że to jest niedbalstwo, takie nasze słowiańskie, polsko-rosyjska bylejakość i myślenie: przecież to tylko ciało. I tak ten człowiek nie żyje. A teraz myślę, że wynikiem tych zaniedbań może być to, że wiele osób modli się przy grobach, które w istocie nie są pomnikami ich bliskich…

Poprosiła pani o wyjaśnienia polską prokuraturę?

Tak. I dostałam odpowiedź, że pomyłka w dokumentach się mogła zdarzyć, że przy takiej mnogości badań, dochodzeń, dokumentów, wkradł się jakiś ludzki błąd, który niczym nie skutkuje. Jednak prokurator zadał mi pytanie, czy w związku z powyższym zamierzam ubiegać się o ekshumację…

Był wystraszony?

Nie wiem. Ja zapytałam, czy prokuratura nosi się z takim zamiarem, czy taka niezgodność jest wystarczającym przyczynkiem do tego, żeby sprawdzić. Usłyszałam, że oni się zastanawiają, niczego nie wykluczają i że moje „nie” nie będzie miało dla nich żadnego znaczenia i nawet stosując środki przymusu bezpośredniego, będą musieli ekshumować.

Kiedy to było?

W listopadzie zeszłego roku. Wtedy moje podejrzenia zostały uśpione. Teraz wiem, że nie wkradł się żaden jeden ludzki błąd, bo w zasadzie w każdym dokumencie prawie każdej ofiary jest jakiś błąd. Jedna z żon dostała zdjęcia z miejsca katastrofy. Trzy. Na każdym inny człowiek. Wszystkie podpisane nazwiskiem jej męża. Pyta więc prokuraturę, o co chodzi, i słyszy, że to jakiś urzędniczy błąd i prokuratura zapewnia, że mąż został zidentyfikowany również dzięki badaniom DNA. W związku z tym żona pisze do rosyjskiego instytutu, czy ciało jej męża poddano badaniom genetycznym. I dostaje pisemną odpowiedź, że nie poddano. Inna sprawa: jakim cudem rosyjskim patomorfologom udało się w ciągu 24 godzin od katastrofy zrobić sekcje zwłok prawie wszystkich ofiar? Jedna z rodzin, jeszcze w Moskwie, dostała od Rosjan dokumenty, w których jest napisane, że sekcję zwłok przeprowadzono 11 kwietnia o 23.15. Jednak dwa dni później, 13 kwietnia, na ciele osoby, którą identyfikowali, nie było żadnych cięć sekcyjnych...

Dlaczego wtedy nikt nie protestował, nikt nie interweniował?

Bo wtedy w każdym, we mnie równie, była jedna myśl: zabrać ich stamtąd, z tego nieludzkiego świata.

Jak Rosjanie się zachowywali?

Serdecznie. Bez zniecierpliwienia. Utkwiła mi w pamięci taka postać – nie wiem, czy patomorfolog, czy medyk sądowy. Wytatuowany od góry do dołu. Nawet za uszami. Chodził, żując gumę albo przewracając w ustach nadgryzioną zapałkę. Wyglądał strasznie, ale był bardzo pomocny. I wiele robił, aby rodziny nie widziały tych najbardziej drastycznych obrazów. Mogę dokładnie odtworzyć z pamięci każdą chwilę, która mnie prowadziła do identyfikacji mojego męża. A wszystko obok, jakby nie istniało. Jakbym była w kokonie. Pamiętam nadzwyczajny wysiłek sióstr i księży. My wszyscy, którzy wysiedliśmy z samolotu, potrzebowaliśmy pomocy.

Psychologów, księży?

Wysiadaliśmy z samolotu i szliśmy przez lotnisko otoczeni ciasnym szpalerem rosyjskich żołnierzy. Byliśmy jak jakaś osobna strefa, enklawa. To był pierwszy moment, gdy uświadomiłam sobie, że nie mam garnituru dla Pawła. Wcześniej przeszło mi przez myśl, że przecież mój mąż wyszedł w sobotę rano z domu w garniturze, to znaczy, że nadal jest w garniturze. A psycholodzy? Byli, byli. Pamiętam panią psycholog, która jak mantrę powtarzała: musi się pani z tym pogodzić, musi się pani z tym pogodzić, musi się pani z tym pogodzić… To chyba nie jest najmądrzejsze, co można powiedzieć człowiekowi w takiej sytuacji, w jakiej byłam ja i wielu, wielu ludzi. Przecież taki człowiek nie jest w stanie w to uwierzyć, a co dopiero się z tym pogodzić. Przecież samoloty prezydenckie nie spadają. Tak nie ma. Tak się nie dzieje. Prawda?

Przecież nie chce pani, żebym przytaknęła.

Przyjechałam tam bez żadnego wyobrażenia o tym, z czym się spotkam. U nas w domu przed wyjazdem byli przyjaciele mojego męża, oficerowie BOR, i oni mnie wspierali, radzili. Mówili np.: zabierz rzeczy, bo przecież możesz być tam kilka dni. A ja byłam pewna, że jadę tam na chwilę, że znajdę go i od razu przywiozę do Polski, do domu. Zabrakło mi wyobraźni. Prawie nic z sobą nie wzięłam. Wiedziałam tylko, że muszę go znaleźć. Dopiero na lotnisku w Moskwie uświadomiłam sobie, że nie mam dla niego żadnych ubrań… Rzeczy przyleciały kolejnym samolotem. Moja mama kupiła i przekazała. Były pogniecione. Pamiętam konsula Roberta, który Bóg wie skąd, w zakładzie medycyny sądowej wyczarował żelazko, żebym mogła wyprasować mężowi koszulę. Trzęsły mi się ręce. Były potem całe poparzone. I przy tym jednej pani, Rosjance, zresztą bardzo miłej, która „zarządzała” żelazkiem i deską do prasowania, próbowałam tłumaczyć łamanym rosyjskim, dlaczego na mojego męża mówiono Janosik. Pamiętam tę Rosjankę. Uśmiechnięta, pełna nadzwyczajnej troski. Nie, nie spotkałam się tam z objawami zniecierpliwienia, niechęci, czegoś złego. Ale też pamiętam, że takim dyżurnym słowem Rosjan było „nielzia”. Na przykład, kiedy upierałam się, że chcę zostać z mężem sama, słyszałam: nielzia.

Pozwolili w końcu?

Ja ich chyba wyrzuciłam. Nie pamiętam, tylko mi mówiono. Wie pani, że Rosjanie mają zwyczaj niezawiązywania butów do trumny? I niezapinania spinek przy mankietach? Kiedy chciałam zawiązać i zapiąć, usłyszałam: nielzia. Lzia – powiedziałam, choć nie jestem pewna, czy to po rosyjsku.

Była pani, jak lutowali?

Tak.

To ten moment był pogrzebem?

Pogrzebów było kilka. Pierwszy wtedy. Drugi, jak samolot z trumnami wylądował na Okęciu. Potem każdego dnia na Torwarze był pogrzeb… Zresztą Torwar jest tak naznaczony… Synek prosił, żebyśmy poszli na galę disneyowską na Torwarze. Wiedziałam, że nie dam rady. Poszedł z wujkiem. Świadomość ostateczności dochodzi bardzo długo albo być może nie dochodzi w ogóle. Być może to się jakoś nazywa w psychologii, ale dla mnie Paweł jest, choć tak jak mówiłam, pogrzebów było kilka. Ale może, z drugiej strony, ten najważniejszy jeszcze przede mną.

Powiedziała to pani w przenośni?

Raczej tak. Rację miał prokurator. Jestem szczęściarą. Mój mąż, jego ciało było integralne. Można go było ubrać w garnitur, buty, koszulę, spinki, wszystko. Krawat. Nie jest w żadnym worku ani otulinie foliowej, jak to się ładnie i enigmatycznie nazywa. Wie pani, rzadko to robię, ale czasem jakiś diabeł podkusi i czytam wpisy ludzi na temat ekshumacji i Smoleńska. I kiedy czytam: „sami sobie płaćcie za to” albo „kolejny raz jakieś wykopki urządzacie” albo „trzeba było ich wszystkich spalić i do wspólnego grobu wrzucić”, to sobie myślę, że stało się coś strasznego… Sama się teraz zastanawiam, czy Powązki to dobre miejsce dla mojego męża.

Był szefem ochrony śp. prezydenta Kaczyńskiego. Poza tym pani chciała, żeby to były Powązki.

Chciałam, bo wiedziałam, że tam będą pochowani jeszcze trzej chłopcy z jego grupy, a on był ich szefem i nie zostawiłby swoich kumpli. To była moja motywacja. On – Janosik – zawsze szedł pierwszy. Za nim Moskwa, Nochal i Płetwa. Dokładnie w tym porządku, jak szli za prezydentem. I tak leżą.

Oni?

Boże, nie wiem! Teraz nie wiem. Chcę wierzyć, że oni tam leżą. Ich rodziny też.

Powązki im się nie należą?

Proszę przyjść, stanąć z boku i posłuchać, co tam się dzieje każdego dnia. Zauważy pani wtedy przetaczające się wycieczki, ludzi, którzy nie zważają na nic. Mój mały synek, kiedy tylko widzi na Powązkach kogoś wyciągającego aparat, mówi: piosze nie lobić zdjęć. Widzę któregoś razu, jak dwie panie robią sobie zdjęcia z krzyżami, otaczają je ramieniem, jak misia z Gubałówki, uśmiechają się i cyk. Cyk, cyk. Ja pękam i mówię: może z moim mężem też pani sobie cyknie zdjęcie? A pani: Boże, naprawdę mogłabym, pani Joasiu, bo ja tak nie śmiałam pani prosić… Inni jedzą popcorn, śmieją się, biegają, pokazują palcami. W nagrobku mojego męża odciśnięte są dłonie – moja i naszego synka. I ludzie podchodzą, i przymierzają, czy ich dłoń pasuje… Jak na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach.

Teraz będą podawać wątpliwość, czy rzeczywiście w tym miejscu pani mąż jest pochowany.

Od dawna podają. Podchodzi pani i pyta: pani jest pewna, że on tu leży? Bo gdybym ja nie była pewna, to w życiu bym światełka nie zapaliła. Trzeba mieć nerwy ze stali. Gdzieś się podziała wrażliwość. Utonęła w politycznych sporach, w hucpie, szarpaninie. Każdego 10. dnia miesiąca przychodzi delegacja polityków PiS i kładzie kwiaty tylko na wybranych grobach. Diabli mnie biorą. Bo mój mąż, który oddał życie za prezydenta, nie zasługuje na kwiatki od jego brata. I to jest, cholera, przykre, bo śmierć jest jednakowa. Wszyscy ci ludzie zginęli 10 kwietnia 2010 r. o godz. 8.41. Nie wiem, dlaczego kazano nam wierzyć w godz. 8.56. W pierwszym tomie akt znajdują się zeznania pana porucznika z wieży kontroli lotów na Okęciu. O 8.42 dostał sygnał od pilotów z jaka, że Tu-154 spadł. Wiedzieliśmy o tym minutę po zdarzeniu. Dlaczego więc mówiono, że samolot spadł o 8.56. Chcę wierzyć, że to tylko czyjeś roztargnienie, zaniedbanie. Albo to, że kazano nam wierzyć w cztery podejścia do lądowania, albo że gen. Błasik, w dodatku pijany, był w kokpicie. Nie znam się na mechanice, ale destrukcja tego samolotu nie zgadza się z siłami, które tam działały. On spadł z kilku metrów. Byłam tam. Wyglądał jak ściśnięta puszka po coli.

Chce pani powiedzieć, że to mógł być zamach?

Chcę powiedzieć, że jeśli prokuratura badała tzw. wątek dotyczący zamachu, to zbadanie go bez ekshumowania wszystkich ciał jest niemożliwe. Polska nauka kompletnie nie zajęła się tą sprawą. I to mnie zastanawia. Za dużo jest zaniechań, kłamstw, mijania się z prawdą. Są tacy, którzy mówią, że na tym wielkim bezmiarze tragedii mogły się zdarzyć pomyłki. Drudzy, że tych pomyłek jest za dużo, i one się układają w potworną łamigłówkę.

I pani jest w tej drugiej grupie?

Nie, ja jestem pomiędzy. I nie ma w tym kalkulacji. Natomiast wiele spraw nie mieści mi się w głowie. Choćby to, że miejsce, w którym zginął prezydent sporego europejskiego kraju, jest wybiegiem dla miejscowych psów.

A tak jest?

Było. Już miesiąc po katastrofie psy tam spuszczano ze smyczy.

Pamięta pani z tamtego czasu minister Ewę Kopacz?

Pamiętam.

Wychodzi na to, że to ona kłamała?

Pamiętam takie spotkania, takie przekazy wtedy w Moskwie: proszę państwa, proszę się dobrze zastanowić, bo w Polsce nie będzie już szans na otwieranie trumien. Bo takie są procedury, takie są przepisy sanitarne.


To mówiła Ewa Kopacz?

Nie pamiętam, czy ona, czy minister Arabski, czy któryś z polskich konsuli, ale takie zdanie padło. Zresztą my tam wszyscy byliśmy pod przymusem, pod presją, że trzeba znaleźć, zidentyfikować i być pewnym swojej decyzji, bo w Polsce nie będzie szansy na powtórną identyfikację. Żyliśmy i działaliśmy z przeświadczeniem, że weryfikacji i żadnych sekcji w Polsce już nie będzie.

Jedną trumnę w Polsce otwarto.

Prezydenta Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński twierdzi, że obok ciała jego brata był fragment ciała kogoś innego – noga w nogawce spodni z generalskim lampasem. I teraz, kiedy słyszymy, że przecież nikt nam nie zabraniał otwierania trumien w Polsce, czuję się okłamana. Z drugiej strony, trudno wtedy było znaleźć człowieka, który jechał tam znaleźć swojego bliskiego, zamknąć trumnę po to, by znów w Polsce ją otworzyć. Nie sądzę, że komuś to przyszło do głowy.

Teraz by się pani domagała, by w Polsce trumnę otwarto?

Myślę, że tak. Dla uczciwości. Po to, żebym mogła kiedyś powiedzieć synkowi całą prawdę. Wtedy jednak w Rosji jasno powiedziano, że trumny zostają zamknięte de facto na zawsze.

I ta myśl dawała siłę do tego, żeby szukać, by znaleźć?

Wiedziałam, że jestem to winna mojemu mężowi, że on zrobiłby to samo, gdyby sytuacja była odwrotna. I tyle. I nawet nie chcę mówić, że to był jakiś nadludzki wysiłek. Ani nie jestem w niczym lepsza, ani gorsza od pozostałych rodzin, które były wtedy w Moskwie. To nie jest kwestia jakiejś ekstraordynaryjnej siły, bo ona przychodzi Bóg wie skąd. Być może bierze się z tej obietnicy danej synkowi w progu, że znajdę tatę.

Trudno było szukać? I nie pytam o uczucia.

Byłam nastawiona na konkretne zadanie. Wiedziałam, że mam je wykonać i koniec. Najpierw była rozmowa z prokuratorem i opis. Jak wyglądał, jak był ubrany, jakie miał znaki szczególne, jakie operacje przeszedł… Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, bo przecież jeszcze w sobotę 10 kwietnia w naszym domu byli agenci ABW, którzy zbierali tak zwany materiał genetyczny mojego męża. Zabrali jego szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia. Brali wymaz z policzków naszego synka. Zabrali zdjęcia rentgenowskie, pantomogramy, teczkę badań. Przesłuchali mnie i wszystko im na temat Pawła powiedziałam. A wszystko to po to, żeby go było łatwiej rozpoznać w Moskwie. Ale kiedy pytałam w Moskwie, dlaczego mnie przesłuchują jeszcze raz, przecież już to wszystko powiedziałam, i czy mają te wszystkie badania, ślady DNA, rentgeny, powiedzieli, że nie mają nic. Gdzie to się wszystko podziało? Przecież taką dokumentację zabrano każdej rodzinie. Agenci byli w hotelu poselskim, weszli do mieszkania ministra Szczygły, żeby zabrać materiał genetyczny… I nic. ABW ma dotąd telefony wszystkich ofiar katastrofy. Mojego męża też. Rzekomo coś tam sprawdza. A ja bym chciała odzyskać telefon Pawła, bo tam są nasze zdjęcia, ostatnie nasze SMS-y. To jest dla mnie jak relikwia. A w Moskwie rosyjski prokurator gdzieś szedł, znikał i wracał. I rzucał zdjęcia. Całe pliki zdjęć. Z ciałami, które według niego pasowały do mojego opisu. Rozsypywał to i czekał. To było jak gra: wybierz sobie właściwe zdjęcie, kto ci się najbardziej kojarzy z twoim mężem/żoną/synem/córką/matką/ojcem….

Wśród tych rozsypanych było zdjęcie pani męża?

Było, choć w pierwszej chwili poznał Pawła jego przyjaciel, a nie ja. Bo… Bo nie był do siebie podobny. Błoto. Wszystko oblepione. Nie wyglądał jak Paweł. Potem było to okazanie. Trzeba było zejść kilka schodków w dół. W wykafelkowanej sali z dwoma marmurowymi postumentami.

Był z panią psycholog, był polski lekarz?

Nie wiem. Nie pamiętam, czy tak, czy nie. Widziałam tylko… Przez uchylone drzwi już wiedziałam, że to on. Spod prześcieradła było widać Pawła. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że go znalazłam. I wie pani, że wtedy jest radość! Jak teraz o tym mówię, to aż boję się tego słowa. Ale to była radość. Znalazłam cię! Jesteś! Ten koszmar się kończy.

Skończył się?

Zaczął na nowo. I nie wiem, kiedy się skończy.

 

 

opublikowano w "Wprost "Numer: 40/2012 (1546)
 

Pandorra
O mnie Pandorra

Bamberka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka